Zgubić można wiele rzeczy. Na przykład bombę atomową, której los do dziś owiany jest tajemnicą.
Złamana strzała
Był rok 1950, gdy amerykański bombowiec B-36 Peacemaker wykonywał ćwiczebną misję nad Kolumbią Brytyjską, prowincją Kanady. Przenosił na swoim pokładzie Mark IV, bombę atomową porównywalną wielkością do tej zrzuconej na Nagasaki. Według zeznań ocalałych członków załogi, zrzucili oni bezpiecznie bombę i zdetonowali w powietrzu chwilę przed upadkiem samolotu.
Wypadek stał się pierwszym przypadkiem “złamanej strzały” – terminu oznaczającego w amerykańskiej armii wypadek związany z bronią atomową, taki jak jej zagubienie, kradzież lub nieumyślną detonację.
Przez dekady zadawano pytania, czy aby rzeczywiście zeznania załogi były prawdziwe, czy też bomba w rzeczywistości zaginęła gdzieś w kanadyjskiej dziczy.
Nowy samolot na nowe czasy
Pięć po lat po pierwszych (i jedynych jak dotąd) atakach z użyciem broni atomowej, amerykańska armia przygotowywała się właśnie do nowych działań wojennych, w których przeciwnikiem miał być Związek Radziecki, również dysponujący nuklearnym arsenałem. Wspomniany B-36 był pierwszym interkontynentalnym bombowcem zdolnym do zrzucenia bomby atomowej na dowolny cel na Ziemi. Dowództwo strategiczne sił powietrznych bardzo kwapiło się na przeprowadzanie testów nowego nabytku, jednak Komisja Energii Atomowej nie chciała wyrazić zgody przez długie miesiące. W końcu ustalono, że bomba Mark IV zostanie umieszczona w samolocie bez plutonowego rdzenia, wciąż zawierając duże ilości uranu i konwencjonalnych materiałów wybuchowych, nie mogąc jednak wywołać eksplozji atomowej.
B-36 wystartował 13 lutego 1950 roku z bazy Eilson w stanie Alaska z 17 osobami na pokładzie. Wykonywane ćwiczenie miało odtwarzać bombardowanie dużego miasta w Związku Radzieckim. Samolot miał przelecieć odległość prawie 9 tysięcy kilometrów, najpierw z Alaski do Montany, a następnie do San Francisco, swojego wyznaczonego “celu”, lądując ostatecznie w bazie Carswell w Teksasie.
Nic nie poszło jednak zgodnie z planem. Na kadłubie zaczął zbierać się lód, a jego masa spowodowała ogromne obciążenie silników, których trzy zajęło się ogniem. Pozostałe trzy nie były wystarczające do napędzenia wielkiego bombowca, a B-36 zaczął opadać z prędkością 152 metrów na minutę.
Zrzut ładunku
Harold Barry, kapitan, podjął szybką decyzję o zrzuceniu i detonacji ładunku, aby zapobiec dostaniu się go w obce ręce. Przycisk otwierający luk bombowy nie zadziałał za pierwszym razem, a dopiero druga próba spowodowała otwarcie luku i udany zrzut nad oceanem. Następnie zdetonowano konwencjonalne ładunki wybuchowe, co – zgodnie ze słowami załogi – miało zniszczyć bombę.
Autopilot samolotu został ustawiony na otwarty ocean, po czym załoga opuściła pokład skacząc ze spadochronami. Opuszczony B-36 przeleciał jeszcze ponad 300 kilometrów, zboczył z kursu i rozbił się o zbocze góry Mount Kologet.
Gdzie są szczątki?
Zjednoczone siły powietrzne USA i Kanady natychmiast rozpoczęły akcję poszukiwawczą i ratunkową. Udało się uratować 12 z 17 członków załogi, w tym jednego zawieszonego głową w dół na drzewie, zaplątanego w swój spadochron. Pięciu osób, w tym odpowiedzialnego za bombę kapitana Schreiera, nigdy jednak nie odnaleziono.
Wszyscy członkowie załogi, którym udało się wyjść cało z katastrofy, jednogłośnie popierali wersję przedstawioną przez kapitana Barry’ego. Jednocześnie trwały poszukiwania wraku samolotu, który – jak sądzono – rozbił się o ocean. Dopiero trzy lata później zupełnie niezwiązana ze sprawą kandyjska misja wypatrzyła wrak na zboczu Mount Kologet.
Amerykanie kilka razy próbowali wysłać ekspedycję do wraku, za każdym razem kończącą się niepowodzeniem ze względu na fatalne warunki pogodowe. Dopiero w 1954 roku udało się dotrzeć do wraku i wydobyć z niego tajne wyposażenie celem natychmiastowego ich zniszczenia. Pamiętajmy bowiem, że B-36 był na tamte czasy bardzo nowoczesnym samolotem.
Alternatywne wyjaśnienia
Ponieważ pewnego wyjaśnienia wydarzeń wciąż brakowało, narastać zaczęły plotki o prawdziwym losie zaginionej bomby. Koncentrowały się one głównie na osobie kapitana Shreiera, którego ciało – podobno – miało zostać znalezione na Mount Kologet, tuż obok wraku samolotu. Oznaczałoby to, że nie zeskoczył on ze spadochronem wraz z resztą załogi, ale mógł próbować pilotować samolot do bazy w Alasce lub w inne miejsce.
Kapitan Barry w swoich zeznaniach mówił w końcu, że samolot ostro zawrócił niedługo po opuszczeniu go przez załogę. Być może bomba wciąż znajdowała się w samolocie, a kapitan nagły skręt był dziełem kapitana Schreiera?
Nowe odkrycie
W 2003 roku misja pod dowództwem Johna Clearwatera odwiedziła miejsce katastrofy. Odkryto wówczas, że większość samolotu została zniszczona już w podczas wyprawy z 1954 roku, reszta zaś – rozkradziona przez szabrowników.
Odkryto jednak, że w niezwykle dobrym stanie zachował się luk bombowy, a w szczególności “uchwyt”, w którym ponad 50 lat wcześniej zawieszona była bomba Mark IV.
Jeśli więc samolot rozbił się o górę z bombą wciąż na pokładzie, to powinna ona wciąż się tam znajdować lub ewentualnie powinny po niej zostać jakieś ślady. Nic jednak nie znaleziono.
Albo więc bomba wydobyta z wraku niemal natychmiast po upadku samolotu przez nieznane osoby, albo słowa załogi były jednak prawdziwe – przy czym o wiele bardziej prawdopodobna jest ta druga wersja, a szczątki Mark IV do dziś spoczywają na dnie oceanu.
Czytaj więcej: Diabelski Rdzeń, czyli zabójcza półkula plutonu z Los Alamos
Katastrofa z 1950 roku była pierwszym przypadkiem utraty bomby atomowej w historii. Jednak nie ostatnim – przez pierwsze 24 lata zimnej wojny Stany Zjednoczone i Związek Radziecki łącznie utraciły 23 bomby atomowe w różnych, nie zawsze ostatecznie wyjaśnionych, okolicznościach.